|
|||
:: Jak oni spadli, czyli top 11 spadkowiczów ostatniego ćwierćwiecza w czołowych ligach (cz. 1) Artykuł dodany przez: Kuba (2021-05-17 19:24:21) Jak oni spadli, czyli top 11 spadkowiczów ostatniego ćwierćwiecza w czołowych ligach (cz. 1) Wszyscy fani piłki nożnej kochają niespodzianki, prawda? Na nasze szczęście, sport z reguły potrafi dostarczać historie głęboko trafiające do naszych serc, począwszy od metaforycznego tryumfu Dawida na Goliatem kończywszy na ciernistej drodze do sławy nie zawsze okraszonej ostatecznym happy-endem. Kolejno kazusy reprezentacji Grecji na EURO 2004 czy droga Bruk-Betu Niecza do Ekstraklasy to tylko jedne z wielu przypadków doskonale wpisujących się do tych niemalże biblijnych scenariuszy. Dzisiaj będziemy bliżej tego pierwszego wydarzenia, tyle że … od strony Goliata. Upadek największych, kryzys faworytów, kara za nonszalancję czy też w końcu tak uwielbiane przez piłkarskich romantyków zwycięstwo sportu nad pieniędzmi - zapraszamy do wczytania się w ranking najmocniejszych kadrowo drużyn, które spadły z najwyższej klasy rozgrywkowej w przeciągu ostatnich 25 lat. Ocena dotyczy lig powszechnie uważanych za TOP5 (Anglia, Francja, Hiszpania, Niemcy, Włochy), ale nie odmówiliśmy sobie również opisania spektakularnych wyjątków wyłamujących się nieco z piłkarskich elit. Drużyna z kadrą na puchary? Naszpikowany reprezentantami gwiazdozbiór? A może ekipa występująca w Lidze Mistrzów, nakrywająca czapką pod względem finansów resztę krajowych rywali? Sytuacje niewytłumaczalne, a niekiedy rodem wręcz z science fiction ... a jednak, te ekipy naprawdę spadały z ligi! Zaczynamy … 11. HERTHA BERLIN 2009/10 Cofamy się prawie 12 lat wstecz. 2009 rok. Sezon 2008/09 dobiegł właśnie końca, a fani stołecznej Herthy z entuzjazmem spoglądają w przyszłość. Trudno im się dziwić – ich pupile zajęli właśnie 4 miejsce w lidze i w perspektywie mają wyjazdy na mecze Ligi Europy z jednoczesnymi pokusami na zajęcie wysokiego miejsca w tabeli w kolejnych rozgrywkach. Z jednej strony tego typu wycieczki to zawsze swoista atrakcja, z drugiej strony – żadne nowum dla Herthy, która występowała w pucharach również w zakończonym sezonie i nie licząc kilku gorszych okresów, generalnie zawsze liczyli się w walce o czołowe lokaty w tabeli Bundesligi. Tym razem już przed nowym sezonem kibice „Starej Damy” dostają wiadomości-gongi. Właśnie dowiedzieli się, że klub nie utrzyma trzech czołowych zawodników zespołu. Nie udało się wykupić najlepszego strzelca poprzedniej kampanii Andreja Woronina, który wrócił z wypożyczenia do Liverpoolu. Do Hoffenheim sprzedany został wieloletni szef linii obrony Josip Simunić, który już od jakiegoś czasu nosił się z zamiarem opuszczenia klubu. Wreszcie, odpuszczono również serbskiego napastnika Marko Pantelicia, który rzekomo domagał się bajońskiego kontraktu i od dłuższego czasu był skonfliktowany z trenerem Lucienem Favrem. W ich miejsce sprowadzono kilku zawodników mających za cel uzupełnienie linii defensywnej (Pejcinović z Radu Belgrad, Bengtsson z Trelleborgs czy Janker z Hoffenheim), a także luk w ataku. Stąd też Woronina i Pantelicia zastąpić mieli Kolumbijczyk Adrian Ramos, dla którego był to pierwszy sezon gry w Europie, a także Artur Wichniarek. Dla Polaka, który właśnie spadł z ligi z Arminią Bielefeld, był to powrót do Berlina po nieudanym pierwszym epizodzie w latach 2003-05. Po Polaku spodziewano się wiele, z drugiej jednak strony zadawano sobie pytanie, czy sprosta wyzwaniu. W końcu – podobno – nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki … Sezon 2009/10 rozpoczął się od skromnego zwycięstwa nad Hannoverem, ale później już było tylko gorzej. Co prawda podopieczni Favre'a przyklepali awans do fazy grupowej Ligi Europy po pokonaniu w eliminacjach Brondby Kopenhaga, to jednak ich forma w lidze była koszmarna. Porażka goniła porażkę – Hertha przegrała w pewnym momencie aż 8 (!) meczów z rzędu, niekiedy w kompromitujący sposób, jak chociażby w meczach z Freiburgiem (0:4 u siebie w meczu z beniaminkiem) czy Hoffenheim (1:5). Zarząd z Michaelem Preetzem na czele postanowił zareagować. Jeszcze w ciągu trwania tej koszmarnej passy wypożyczył z Herthy Floriana Kringe, który przez lata był podstawowym zawodnikiem Borussii Dortmund. Stracono również cierpliwość do samego Favre'a, który został zwolniony. Po krótkim intermezzo z tymczasowym trenerem Karstenem Heine zatrudniono w końcu Friedhelma Funkela. Doświadczony szkoleniowiec był desygnowany w roli „strażaka”, który miał doświadczenie w prowadzeniu drużyn walczących o utrzymanie – czasami z lepszym skutkiem, czasami z gorszym. Wierzono, że tchnie nowego ducha w piłkarzy, którzy z meczu na mecz coraz bardziej tracili wiarę we własne umiejętności. Nie tchnął. Mało tego, debiut Funkela był wręcz symboliczny, jeśli chodzi o poczynania „Starej Damy” w tamtym sezonie. A jednocześnie pokazywał, że jak nie idzie, to po prostu nie idzie. W spotkaniu z HSV co prawda najpierw objęli prowadzenie, ale drugiego bramkarza Herthy Timo Ochsa pokonał … jego własny obrońca Kaka, który załadował efektownego „swojaka”. Po chwili sam Ochs doznał kontuzji i jego miejsce zajał trzeci bramkarz – występujący obecnie w Greuther Furth Sascha Burchert. Jego dwa odważne wypady przed pole karne zakończyły się w ciągu 2 minut dwoma bliźniaczo straconymi golami zdobytymi kolejno przez Davida Jarolima i Ze Roberto. Błędy bramkarza, niefrasobliwość obrońców, czy może po prostu fatum? Polecamy obejrzeć, bo zjawisko niecodzienne … Czarna seria trwała dalej. Zespół po rundzie jesiennej zanotował hańbiącą liczbę 6 punktów na 17 meczów, co przy stracie aż 10 punktów do miejsca nie-spadkowego powoli rozwiewało nadzieję o utrzymaniu w lidze już po pierwszej części sezonu. A przecież miało być tak pięknie! Pocieszeniem dla klubu mógł być jedynie zastrzyk gotówki związany z wyjściem z grupy Ligi Europy, gdzie Hertha rywalizowała ze Sportingiem, Heerenveen i Ventspilsem. Przygoda dobiegła jednak końca w 2 rundzie rozgrywek i dwumeczu z Benfiką. Chociaż w pierwszym spotkaniu podopieczni Funkela całkiem dzielnie stawili czoła portugalskiej ekipie remisując 1:1, to w rewanżu była już deklasacja. Potężne baty 0:4 doszczętnie rozbiły morale, a prawdziwy show w tamtym meczu urządzili sobie zawodnicy z Ameryki Południowej – Argentyńczycy Di Maria, Aimar i Saviola oraz Paragwajczyk Cardozo (zdobywca dwóch bramek). Po latach Artur Wichniarek wspominał wręcz, że Di Maria przyprawił Łukasza Piszczka o zawroty głowy. No właśnie … Łukasz Piszczek. „Piszczu” był wówczas podstawowym zawodnikiem Herthy, a na pozycji prawego obrońcy występował dopiero drugi sezon. Jeszcze rok przed feralnym sezonem grywał jako napastnik, a na mecz EURO 2008 z Niemcami wchodził jako skrzydłowy. Sezon kończył z najgorszą notą wg Kickera wśród regularnie grających obrońców. Co było później? Wszyscy wiemy – lata gry w Borussii Dortmund, mistrzostwa Niemiec, finał Ligi Mistrzów, niepodważalna pozycja w klubie i reprezentacji oraz bycie w absolutnej czołówce prawych obrońców nie tylko w lidze niemieckiej, ale i na świecie. Di Maria też już nigdy później nie miał z nim łatwo. Któż by pomyślał, że jego kariera później nabierze takich rumieńców? Doskonały przykład na to, że w piłce nożnej losy zawodników bywają pokrętne i nigdy nie należy się poddawać. Hertha na początku 2010 rok postanowiła dokonać paru wzmocnień. Nie zabrakło głośnych nazwisk, z Bayeru Leverkusen wypożyczono Greka Theofanisa Gekasa, a z Schalke przyszedł doświadczony gruziński defensor Levan Kobiashvili. Dość nieporadnie grającego Brazylijczyka Kakę na obronie zastąpił z kolei reprezentant Czech Roman Hubnik, który poprzednio był ostoją defensywy Sparty Praga. Wzmocnienia na papierze wyglądały całkiem sensownie, jednak nie od dziś wiadomo, że logika nie zawsze idzie w parze z tym, co się dzieje na boisku. Runda wiosenna zaczęła się. Piłkarscy sceptycy obawiali się, że Hertha dalej będzie iść drogą legendarnej Tasmanii – innej ekipy z Berlina, która zapisała się do historii Bundesligi niechlubnym rekordem 31 meczów bez zwycięstwa. Tak się nie stało – passa w postaci 16 meczów bez zwycięstwa została przerwana na samym półmetku. Początek rundy był bowiem obiecujący i stołeczna ekipa już w pierwszym meczu gładko rozjechała na wyjeździe Hannover 96 3:0. No i znowu ten Hannover! Ekipa z Dolnej Saksonii jako jedyna chyba leżała Hercie bowiem w całym sezonie na dwa mecze została pokonana dwukrotnie. Do tego stała się jedyną drużyną, z którą wygrywała Hertha w tym sezonie aż do 23 kolejki – jakże symptomatyczne. Runda wiosenna była dużo lepsza, ale strata punktowa okazała się nie do nadrobienia. Po zwycięstwie nad Hannoverem Hercie udało się m.in. pokonać Freiburg, Wolfsburg (aż 5:1 nad mistrzem kraju z poprzedniego sezonu) czy FC Koln, a także zanotować kilka remisów (z Borussią MG, Bochum, Mainz, Borussią, Eintrachtem i Bayerem), ale jednak nie ustrzegli się również 7 porażek. Mimo chwilowego wznosu formy atmosfera wciąż była fatalna, a wściekli kibice dali upust swojej frustracji w przegranym meczu u siebie z FC Nurnberg (1:2), kiedy to wbiegli na boisko powodując zamieszki: Mecz ostatniej szansy miał miejsce w 33 kolejce w wyjazdowym spotkaniu z Bayerem Leverkusen – podopieczni Funkela mimo wielu dogodnych okazji zaledwie zremisowali z „Aptekarzami” 1:1 tracąc już jakiekolwiek teoretyczne szanse na utrzymanie. Mówiło się nawet, że gdyby w meczach z Bayerem, oraz w spotkaniu 32 kolejki z Schalke (porażka 0:1) większą skutecznością popisał się Gekas, to Hertha mogła mieć jeszcze szanse na utrzymanie. Grek chociaż w obydwu spotkaniach zmarnował wiele dogodnych okazji, to jednak jego pozyskanie można było uznać za strzał w „10” - w 17 meczach zdobył w sumie 6 goli. Ostatecznie był jednak też sporym pechowcem, bo po spadku z Herthą przeszedł do Eintrachtu Frankfurt, gdzie również spadł z ligi z dorobkiem aż 16 goli! Jego forma nie zawsze szła w parze z formą reszty kolegów … A jakich kolegów miał wtedy w Hercie? Wróćmy jeszcze do tematu kadry … W bramce stał doświadczony Jaroslav Drobny – jeden z lepszych fachowców jeśli chodzi o sezon 2008/09. Przez 3 lata gwarantował poziom w bramce, a po spadku dołączył do drużyny HSV, gdzie udało mu się wygryźć ze składu Franka Rosta. 7 meczów w reprezentacji Czech, jednak w kadrze zawsze w cieniu Petra Cecha. W linii obrony również nie brakowało głośnych nazwisk – poza wspomnianymi Piszczkiem i 33-letnim już wówczas Kobiashvilim były w niej takie nazwiska, jak Steve von Bergen (50 meczów w reprezentacji Szwajcarii, występ na dwóch mundialach) czy przede wszystkim rutynowany Arne Friedrich, który w Hercie występował w sumie aż 8 lat, a w reprezentacji Niemiec zagrał ponad 80 meczów (udział w MŚ 2006, 2010 oraz EURO 2004 i 2008). W pomocy tacy zawodnicy jak Cicero czy Gojko Kacar już wówczas mieli wyrobioną markę w Bundeslidze, w której po sezonie obydwaj pozostali – Cicero wybrał „Wilki” z Wolfsburga, natomiast Kacar po występie na Mundialu w 2010 roku z reprzentacją Serbii powędrował do HSV. W ataku oprócz Gekasa całkiem niezły sezon zanotował z kolei Adrian Ramos, który ustrzelił w sumie 10 bramek. Później występował nawet przez pewien czas w Borussii Dortmund. Hertha w swoich szeregach miała też Raffaela, który był uznawany przez lata za jednego z najlepszych technicznie piłkarzy ligi – dość powiedzieć, że jeden z najostrzejszych grających obrońców tamtych czasów w Bundeslidze Maik Franz zaliczył Brazylijczyka do grona najtrudniejszych rywali, przeciwko którym grał. Właśnie ze względu na technikę. Kawał zawodnika, który utrzymał się później na powierzchni Bundesligi jeszcze przez wiele lat – występował m.in. w Schalke i Borussii Moenchengladbach, gdzie dopiero w zeszłym roku zakończył karierę po prawie 7 latach gry w klubie. Mocnym nazwiskiem był również Pal Dardai, czyli obecny szkoleniowiec Herthy. Węgier liczył sobie jednak wówczas już 34 lata i był coraz bliżej końca kariery. Można śmiało powiedzieć, że Hertha całościowo nie miała może jakiejś naszpikowanej gwiazdami drużyny ale z pewnością taką, którą stać było na spokojne utrzymanie w lidze. Na końcowy efekt i spadek Herthy Berlin z pewnością mogła mieć wpływ nieodpowiednia polityka transferowa oraz presja ze strony berlińskich kibiców, która – jak wiemy – potrafi być wprost olbrzymia. Przekonać się możemy o tym nawet w obecnym sezonie, w którym również dochodzi do rotacji i zmian w klubie, a wyniki nie są proporcjonalne do oczekiwań klubu. Można też przyznać, że w niektórych meczach tamtej Herthy brakowało szczęścia, jednak jeśli zespół wygrywa tylko jeden mecz w całej rundzie, nie należy też mówić, że spadek był niezasłużony. Tym bardziej, że był on z ostatniego miejsca. Słaba forma w rundzie jesiennej mogła się też wiązać z nieodpowiednim gospodarowaniem sił względem rozgrywek Ligi Europy. To trochę taki polski kazus, wielokrotnie wspominany m.in. przez Michała Probierza. „Największymi frajerami zostają ci trenerzy, którzy robią puchary” - tak powiedział kiedyś w jednym z wywiadów szkoleniowiec Cracovii. W istocie, ciężko sobie przypomnieć sytuacje, w których polski zespół dobrze grał zarówno w lidze, jak i w europejskich pucharach. Wystarczy tutaj przypomnieć sezon 2010/11 – Lech Poznań w fazie grupowej Ligi Europy potrafił pokonywać w efektownym stylu Manchester City i remisować z Juventusem Turyn, aby w Pucharze Polski męczyć się w Tychach z GKS-em, a w lidze przegrywać w Bełchatowie. Ostatecznie historia Herthy miała swój szczęśliwy koniec. Na raty, ale drużyna wróciła na salony. W sezonie 2010/11 zdetronizowała resztę ligi i awansowała na najwyższy poziom, z którego jednak jeszcze w tym samym sezonie spadła po barażowym meczu z Fortuną Dusseldorf. Następne podejście okazało się już skuteczne – od 2013 roku Hertha Berlin nieprzerwanie występuje w rozgrywkach Bundesligi. Ciężko było się do końca zdecydować, który niemiecki przypadek powinien znaleźć się w tym rankingu na 11 miejscu – czy ten „Starej Damy” czy też ... Borussii M'Gladbach z sezonu 1998/99. Za Herthą przemawiał dużo mocniejszy na papierze zespół, natomiast za „Źrebakami” - ilość straconych goli, bo aż 79 (!) W ekipie BMG nie brakowało również kilku bardziej rozpoznawalnych nazwisk, takich jak tragicznie zmarły bramkarz Robert Enke, austriacki supersnajper Toni Polster, późniejszy zawodnik Bayernu (zdobywca LM w barwach bawarskiego zespołu) i Barcelony Patrik Andersson, czy wreszcie dopiero wchodzący do wielkiej piłki „Basti-Fantasti”, czyli Sebastian Deisler. Trzeba jednak przyznać, że o ile forma spadku mogła zaskakiwać, o tyle spadek sam w sobie – niekoniecznie, bowiem marazm Borussii trwał już dłuższy czas. Piłkarze z Nadrenii Północnej-Westfalii już sezon wcześniej dosłownie cudem utrzymali się w lidze (zapewniając sobie ligowy byt dopiero w ostatniej kolejce po zwycięstwie z Wolfsburgiem), a w międzyczasie stracili jeszcze swojego lidera i kapitana Stefana Effenberga. W przypadku Herthy, patrząc na poprzednie lata, zjazd był dość nagły i mimo wszystko mniej spodziewany. Co łączy historie obydwu drużyn? Zarówno Hertha, jak i Borussia swoje „sezony nieszczęść” rozpoczęły od … zwycięstwa. Ba, gdy Borussia na inaugurację rozjechała Schalke 04 3:0, kapitan ekipy z Gelsenkirchen Olaf Thon zasugerował, że z taką grą ich tamtejsi przeciwnicy są w stanie wygrać z ligę. Problem w tym, że jakość gry szybko uległa zmianie … na gorsze. 10. FC PORTSMOUTH 2009/10 Zarówno Herthę, jak i angielski zespół FC Portsmouth łączy jedno – spadek z ostatniego miejsca w sezonie 2009/10 z całkiem niezłą kadrą. Dzieli – wszystko inne. No właśnie, czy ktoś jeszcze pamięta Portsmouth? Przed laty była to całkiem uznana marka, która przez 7 lat funkcjonowała w świecie Premier League. Ba, grała nawet w Pucharze UEFA, gdzie rywalizowała chociażby z Milanem. Nie jest to zarazem klub bez tradycji – mało tego, w latach 40-tych świętował nawet Mistrzostwo Anglii, a założenie klubu datowane jest na rok 1898. W czasach Premier League drużyna z hrabstwa Hampshire dała się zapamiętać głównie ze ściągania ogromnej liczby doświadczonych i uznanych zawodników i regularną walką o utrzymanie, chociaż udało jej się zdobyć nawet krajowy puchar. Jak się później okazało – to właśnie rozrzutna polityka transferowa pogrążyła Portsmouth, bowiem jej konsekwencją było narastające problemy finansowe i ogromne zadłużenie. Jest to historia dosyć tragiczna, bowiem po spadku w 2010 roku popularne „Pompey” niestety już nigdy nie wróciło na piłkarskie salony, a dzisiaj wystąpuje w III-ligowym League One. Zwróćmy uwagę na nazwiska, jakie przewinęły się w ekipie Portsmouth w latach 2003-09 (pomijając sezon 2009/10, gdyż jego prezentacja za chwilę) – Srnicek, Pasanen, Sherwood, Berger, Berković, Sheringham, Lua-Lua, Mornar, Pamarot, Robert, Yakubu, D'Aelssandro, Pedro Mendes, Dario Silva, Olisadebe, James, Lauren, Johnson, Campbell, Kranjcar, Cole, Kanu, Muntari, Baros, Lassana Diarra, Defoe, Utaka, Distin, Pennant czy Crouch. Na ławce trenerskiej chociażby Harry Rredknapp. Ktoś powie, że jakby przejrzeć składy każdego klubu Premier League z tamtego okresu to można znaleźć zawodników podobnego kalibru, ale … czy na pewno? Czy na pewno możemy dojść do podobnych wniosków przeglądając kadry chociażby Wigan, West Brom czy Charltonu? Sprawa dyskusyjna. Równie dyskusyjne co budowanie składu oparte na leciwych indywidualistach względem może niezbyt spektakularnej, ale zgranej i stabilnej kliki wyrobników. Jedno trzeba zaakcentować – lista zawodników występujących w klubie z Portsea robi wrażenie. Sezon 2009/10 miał być dla Portsmouth kolejną batalią o ligowy byt, choć niektórzy po cichu liczyli na coś więcej mając w pamięci, że jeszcze w poprzednim sezonie zespół występował w europejskich pucharach po wygraniu Pucharu Anglii w 2008 roku. W poprzednim sezonie ligowym podopieczni Paula Harta zajęli jednak 14 miejsce, więc nie spodziewano się fajerwerków. Klub już wtedy nie był w stabilnej sytuacji finansowej – mimo tego, za transfery gotówkowe sprowadzono kilku zawodników. Postawiono głównie na doświadczonych graczy – ściągnięto m.in. dawnego zdobywcy Ligi Mistrzów z Liverpoolem Steven'a Finnana (Espanyol Barcelona), izraelskiego obrońcę Tala Ben Haima (Manchester City) czy zawodnika z RPA Aarona Mokoenę (Blackburn). Przyszło także kilku rodzimych zawodników, takich jak Tommy Smith, Mike Williamson (obydwaj Watford), Jamie O'Hara (Tottenham) czy Michael Brown (Wigan Athletic). Na zasadzie wypożyczenia przyszło czterech zawodników – Belg Anthony Vanden Borre (Genoa), Algierczyk Hassan Yebda (Benfica), zawodnik z Wybrzeża Kości Słoniowej Aruna Dindane (Lens) i Martynikańczyk Frederic Piquionne (Lyon). Sprzedano natomiast pięciu istotnych piłkarzy, którzy decydowali o sile drużyny w poprzednim sezonie – za łączną kwotę ponad 40 mln. euro zespół opuścili tacy piłkarze, jak Glen Johnson (Liverpool), Peter Crouch, Niko Kranjcar (obydwaj Tottenham) i Sylvain Distin (Everton). Zespół opuścił jeszcze inny weteran – Sol Campbell (na zasadzie wolnego transferu odszedł do Notts County), a do Portsmouth z Tottenham powędrował Kevin-Prince Boateng. Po intensywnym oknie transferowym można było dokonać podsumowań składu. Trzeba przyznać, że skład może imponować, ale z drugiej strony rzuca się też wiekowość zawodników. Większość piłkarzy grubo powyżej 30 roku życia, mający najlepsze lata za sobą. Bramkarzem numer 1 prawie 40-letni David James, który mimo wieku utrzymywał całkiem niezłą formę i był podstawowym bramkarzem reprezentacji Anglii na Mistrzostwach Świata w 2010 roku, które podopieczni Fabio Capello nie mogli jednak zaliczyć do udanych. W obronie poza 33-letnim Finnanem regularnie występujący 35-letni Hermann Hreidarsson, który znany był wcześniej z gry w kilku innych klubach Premier League, takich jak chociażby Charlton, Ipswich czy Bolton. Również w linii pomocy dominuje doświadczenie – 33-letni Mistrz Europy z 2004 roku Grek Basinas, 32-letni Brown, 31-letni Papa Bouba Diop czy rok młodsi Richard Hughes i Hayden Mullins. W ataku ekipę rutyniarzy uzupełniali Piquionne wraz z legendarnym Nigeryjczykiem Nwankwo Kanu, który również w przeszłości poznał smak triumfu Ligi Mistrzów. Złośliwi mogą nazwać ten zespół „FC Przeszłość”, jednak było też kilka wyjątków – sprowadzony z Tottenhamu O'Hara w tamtym okresie wciąż jeszcze uchodził za spory talent, któremu eksplodować nie pomagają liczne kontuzje. Do przerwy zimowej jednym z najlepszych zawodników klubu był francuski obrońca Younes Kaboul, który również porzucił „Pompejusza” na rzecz „Kogutów” - załatać dziury po byłym zawodniku Auxerre nie zdołał Portugalczyk Ricardo Rocha, ściągnięty awaryjnie ze Standardu Liege. 22-letni Irlandczyk Marc Wilson później jeszcze przez lata gwarantował pewną jakość nie tylko w ekipie Stoke, ale i w reprezentacji. Bardzo liczono także na nos snajperski Nigeryjczyka Utaki, który po odejściu z klubu okazał się jednym z najważniejszych zawodników Montpellier, drużyny, która w 2012 sensacyjnie sięgnęła po Mistrzostwo Francji (co ciekawe, partnerował mu Olivier Giroud). Wreszcie, chyba najbardziej głośne nazwisko tamtej ekipy – Kevin-Prince Boateng. 22-letni wówczas reprezentant Ghany, który później występował m.in. w Milanie, Barcelonie, Fiorentinie czy Schalke, a już wcześniej zanotował niezłą kartę w barwach Herthy, Tottenhamu i Borussii Dortmund. Boateng był z pewnością topowym zawodnikiem Portsmouth z tamtego okresu, jednak w przeciętnie grającej drużynie nie był w stanie w pełni rozwinąć skrzydeł. Zasłynął przede wszystkim z brutalnego ataku na Michaela Ballacka – po tym wślizgu były reprezentant Niemiec stracił szanse na udział w MŚ 2010 i nigdy już nie wrócił do dawnej formy. Boateng to ciekawy przypadek. Po spadku z Portsmouth zanotował udany mundial z reprezentacją Ghany, co zaowocowało transferem do Milanu – wciąż wielkiego Milanu, w szeregach którego byli tacy piłkarze, jak Ibrahimović, Pato, Inzaghi, Seedorf, Gattuso, Pirlo, Cassano, Ambrosini, Ronaldinho, Nesta czy Robinho. Wydawało się, że bazujący na sile i wybieganiu piłkarz z przeciętnego klubu po transferze do takiej drużyny po prostu przepadnie. Nic z tych rzeczy – Boateng z miejsca zrobił furorę, wystąpił już w pierwszym sezonie w 26 meczach (więcej niż chociażby Pirlo, Flamini czy Ambrosini), a jego późniejszy gol strzelony przeciwko Barcelonie przeszedł do historii piłki nożnej. Powróćmy jednak do losów Portsmouth. W polityce transferowej klubu ewidentnie nad młodzieńczy sznyt przełożono wyrachowane doświadczenie – logiczna kolej rzeczy, funkcjonowało to w końcu przez lata. Wśród młodych piłkarzy można wyróżnić chociażby znanych później z gry w Premier League Asmira Begovicia i Matta Ritchiego, natomiast w kadrze było także dwóch zawodników, którzy … nie sprawdzili się w Ekstraklasie. Przykłady Nadira Ciftciego (później w Pogoni Szczecin) i Lennarda Sowaha (Cracovia Kraków; był pierwszym zawodnikiem na angielskich boiskach, który urodził się już po powstaniu Premier League!) stanowią jednak tutaj tylko i wyłącznie luźną ciekawostkę. Na zdjęciu Lennard Sowah (z prawej) w starciu z Ashleyem Youngiem z Aston Villi. Niestety, podopieczni Paula Harta już od samego początku wystartowali kiepsko i przegrali aż 7 meczów pod rząd. Gdy we wrześniu okazało się, że problemy finansowe osiągnęły apogeum, a kwestie przejęcia klubu przez nowego właściciela zrobiły się coraz bardziej problematyczne, było już jasne, że ten sezon będzie dla Portsmouth drogą przez mękę. Bałagan był na boisku i poza nim, a z czasem doszło do sytuacji, że piłkarze nie dostawali swoich wynagrodzeń. To nie mogło się udać – klub popadł w katastrofalne zadłużenie opiewające nawet na 135 mln. euro. Próbowano ratować klub, najpierw został on przejęty przez Aliego Al-Faraja, biznesmena z Arabii Saudyjskiej. Dokonano również reform na szczeblu menedżerskim – Paula Harta zastąpił dotychczasowy dyrektor sportowy, znany z prowadzenia wcześniej Chelsea Londyn Avram Grant. Zmiany nie przyniosły skutku – problemy finansowe jak były, tak były. Doszło nawet do tego, że zamknięto oficjalną stronę klubu a w rundzie wiosennej władze Premier League straciły cierpliwość i ukarały zespół odjęciem 9 punktów. Nie zrobiło to większej różnicy na sportowej sytuacji Portsmouth, która i tak była tragiczna – ostatecznie zespół Granta spadł z ostatniego miejsca mając 19 punktów, co oznaczałoby spadek nawet w przypadku braku redukcji. Mając 28 punktów Portsmouth wciąż traciłoby 2 punkty do przedostatnich Hull i Burnley. Klub w całym sezonie wygrał w sumie 7 meczów – zdecydowanie najbardziej pamiętny dla kibiców był triumf 2:0 nad Liverpoolem. 19 grudnia 2009 roku Fratton Park miało swój jeden z niewielu momentów ekstazy – Nadir Belhadj i Frederic Piquionne skarcili defensywę „The Reds”, czym sprawili nie lada sensację. Absolutny highlight tamtego sezonu w wykonaniu PFC. Przypadek Portsmouth jest więc sytuacją zgoła odmienną wobec wspomnianej wcześniej Herthy – pokazuje on dobitnie, że gdy w klubie całkowicie nie ma warunków do gry, to szanse na przetrwanie są mizerne. Zdarzają się wyjątki od reguły – i tutaj można się powołać do polskiej ekstraklasy i sezonu 2012/13, kiedy to po rundzie jesiennej stało się niemalże pewne, że Polonia Warszawa po perturbacjach związanych z przejęciem klubu zostanie zrelegowana o kilka lig niżej. Podopiecznym Piotra Stokowca nie zabrakło to jednak resztek nadziei i ambicji, żeby walczyć do końca i stawiając na sportowe fair-play udało im się zająć wysokie, 6 miejsce w lidze. Wydaje się jednak, że ówczesne światełko w tunelu „Czarnych Koszul” świeciło się do pewnego momentu dużo mocniej, niż w przypadku angielskiego odpowiednika. Tam cała latarnia zgasła dużo szybciej. Portsmouth to tym samym jeden z wielu przypadków nieco pretensjonalnej zasady „nie ma sianka, nie ma granka”. Mimo wszystko, 2 punkty zdobyte na 17 meczów, mając w swoich szeregach takich zawodników, jak James, Kanu, Boateng, Finnan, Utaka czy Dindane … Robi wrażenie. A może jednak lepiej nie przepłacać i postawić na solidnych czeladników, takich jak Whelan, Lawrence i Whitehead? Taką filozofię przyjęło np. Stoke. Efekt? Podczas gdy Portsmouth spadało, „Garncarze” bez problemów utrzymało się w lidze na 11 miejscu. Też daje do myślenia. Druga część już wkrótce ;) Kuba
adres tego artykułu: http://skladyfutbol.pl//articles.php?id=17 |